... i kolejne zmiany
Sławek, tzn. kolega z pracy, lekkim szantażem
emocjonalnym, zachęcił mnie do napisania kilku zdań na temat ostatniego wypadu
motocyklowego (tego większego, były też późniejsze – przyp. autora). Ta
wyprawa, jeśli można tak określić, Nasz (mojego przyjaciela Maćka i mój) wyjazd
Do Hiszpanii, a dokładniej w Pireneje, był inny. Po pierwsze, dojazd „tam”
odbywał się w pożyczonym busie – pierwszy raz. Z kilku powodów ale
najważniejsze to oszczędność kosztów wykupu transportu jak i oszczędność na
czasie dojazdu (przejechaliśmy ciurkiem Warszawa– Hiszpania w 25h zmieniając
się za kierownicą co kilkaset km). Po drugie miał (co się później okazało nieco
zgubne) odbywać się jedynie w trudnym terenie czytaj off-roadowym. Ale o tym
później. Pakowaniem sprzętu na busa zajęliśmy się na czas (czytaj przed północą
dnia poprzedzającego wyjazd) a następnego dnia o 6:00 wyjeżdżaliśmy. :D
Reasumując
- „wypoczęci” i pełni dobrego humoru już w Hiszpanii rozpakowaliśmy nasze
motocykle na campingu, na którym zostawiliśmy busa i zamiast położyć się spać
(jak sugerowały Nam - i słusznie - Nasze żony) rozpoczęliśmy „wypad” od
przejechania prawie 800 km przepiękną Doliną nad Loarą we Francji, do naszego
punktu startowego w Hiszpanii u podnóża Pirenejów.
Pireneje
są przepiękne, począwszy od jaskiń, poprzez drogi do trekkingu (które nie są
zamknięte dla zmotoryzowanych) a skończywszy na widokach. Są też groźne, ale o
tym również później. Zaczęliśmy naszą trasę od szukania wybranej wcześniej
trasy off-roadowej, która w części okazała się już zaasfaltowana, ale i tak nie
przeszkodziło nam to w zbaczaniu to tu to tam na rozmaite dróżki (poza
asfaltem), z których rozpościerał się przepiękny widok jak i nadchodząca ulewa.
;-)
I tak
przejeżdżając Pireneje po raz trudniejszych, a raz łatwiejszych drogach (poza
asfaltem), napotykając przebiegające nam przez drogę zające, widząc latające
nad nami sokoły lub jastrzębie polujące na małą zwierzynę dotarliśmy do tego
miejsca. Postanowiliśmy zjeść lunch „w tych pięknych okolicznościach przyrody”.
Międzynarodowy lunch - w Hiszpanii barszcz ukraiński z polskim chlebem
pieczonym przez żonę Maćka. Nawet nie macie pojęcia jak smakuje posiłek w
takich warunkach. Później okazało się, podczas sprzątania po tym krótkim
biwaku, że było to miejsce restauracyjne nie tylko dla nas, kilka metrów
poniżej leżały resztki obiadu (nie mam pojęcia czyjego), reszta tułowia
biednego jelonka (chyba).
Pisałem
wcześniej, że obraliśmy sobie trasę off-roadową znalezioną gdzieś w sieci
wcześniej i że była ona czasami łatwiejsza, a czasami trudniejsza. W tym
właśnie miejscu mieliśmy postój a później zawróciliśmy, bo skalista ścieżka pod
stromą górę, usypana kamieniami była dla naszych motorów i pakunków, które na
nich wieźliśmy (razem ze 400 kg) nie do przejechania. Stwierdziliśmy to po
krótkim trekkingu w górę i po tym jak powrócił nam miarowy oddech po zejściu w
dół. Tak czy siak, wszystkie te miejsca były piękne, choć czasami wygrywały z
naszymi aspiracjami czy lękami. Może Wam się wydawać, że dodaję pikanterii do
tego opisu pisząc, że było ciężko czy trudno, ale … naprawdę było.
Poza
warunkami na drodze i ich stopniem trudności (co zobaczycie na następnych
zdjęciach) dodatkowo aura po 2-3 dniach zrobiła się bardzo stabilna: lało
non-stop. :D Ani razu nie mogliśmy w związku z tym wyciągnąć naszych namiotów i
rozbić biwaku na noc, ponieważ dość ciężko śpi się w kałuży na trawie, a poza
tym, gdzieś musieliśmy suszyć przemoczone do suchej nitki nasze kombinezony
(niby nieprzemakalne, ale poty i trudy terenu „umacniały” wilgoć również od
wewnątrz ;-) ).
To
zdjęcie było zrobione przy jakimś małym moteliku u gospodarza po stu
kilkudziesięciu km off’’em. Tak wyglądały nasze motory każdego dnia. Chyba nie
było ani jednego cm2 czystego miejsca. A teraz wyobraźcie sobie jak
wyglądaliśmy my. :D Od tego też miejsca zaczęliśmy intensywnie używać
naszych apteczek. Poniżej znajdziecie jedno z miejsc, którego nie zapomnę długo
lub nigdy.
Ta
kałuża z pozoru nie groźna miała chyba 50 cm głębokości a wewnątrz ukryty był
dość spory głaz. Na tyle duży abym mógł sprawdzić jak się czuje „Supermen”
latając nad ziemią. :-P
Dla
zabawy, jak i od czasu do czasu dla odpoczynku, zjeżdżaliśmy z trasy, aby
pobawić się przejeżdżając przez takie oto strumyki. W tym miejscu chyba również
piliśmy kawę. Dużo kawy. I jedliśmy batoniki. Sporo batoników. Tak: kawy i batoników. :D
Pora
powoli kończyć. Co zapamiętałem? Wszystko, ale... Tak jak pisałem wcześniej,
zawartość naszych apteczek znacznie się skurczyła w trakcie tego wyjazdu a już
po kilku dniach widok nas schodzących na kolację z octeniseptem dziwił
wszystkich Hiszpanów, a nam sprawiał lekkie rozbawienie, ale i zaczynał
uświadamiać, co robimy i jak doświadczamy tej podróży - rożnej od
dotychczasowych.
Reasumując,
jedna z trudniejszych wypraw, ciekawszych jak i niezapomnianych. Satysfakcja i
zadowolenie było, jest i będzie niezapomniane. Pisząc ten tekst pół roku po i
po sprzedaniu swojego motocykla (zamianie na inny, bardziej stateczny i
cięższy) chyba muszę stwierdzić, że powyżej opisane trudy były jednym z
powodów, dla których zmieniłem swój przyszły styl podróżowania na mniej
„inwazyjny”.
Pozdrawiam
serdecznie, A